W poniedziałek i wtorek byliśmy z Jasiem w szpitalu. W pierwszy dzień
pobytu, poza pobraniem Jasiowi krwi do badań, nic specjalnego się nie
działo, jednak pobyt w USD jest zawsze dla mnie takim silnym przeżyciem,
że stresowałam się nim na kilka dni w przód. Podczas wizyty w
Prokocimiu mieszają się różne przykre obrazy: wspomnienia z
wcześniejszych pobytów, organizacja mleczno-laktatorowa, komunikacja z
często bardzo niemiłymi pielęgniarkami, małe przestrzenie, spanie na
krześle, toalety kilka pięter niżej, dużo ludzi, wiele bardzo ciężko
chorych dzieci, które płaczą i straszą swym płaczem inne dzieci, które
zaczynają wtedy płakać i następuje efekt domino, stres związany z
cierpieniem Jasia podczas zabiegów medycznych oraz nerwowe oczekiwanie
na wyniki. Tak było również tym razem. Zostaliśmy w szpitalu na noc,
ponieważ we wtorek z samego rana Jasiek miał robiony rezonans
magnetyczny głowy (z powodu powiększonej ilości płynu mózgowo-rdzeniowego, która została wykryta na USG).
Jaś musiał być na czczo, więc ostatni posiłek zjadł o 2 w nocy. O 8:30
pobiegliśmy (dosłownie!) na rezonans. Pani z rezonansu zadzwoniła o
8:29, że mamy natychmiast się pojawić u nich na oddziale, a ten oddział
znajduje się jakieś 5 minut drogi z oddziału immunologicznego.
Pielęgniarka odpięła Jasia od kroplówki, a ja zdążyłam jedynie przebrać Jasiowi pieluchę i ubranko na na takie, które nie zawiera w sobie metalowych elementów, i pognaliśmy na rezonans. Na miejscu okazało się, że nie mamy skierowania na badanie.
Na nasze miejsce wszedł więc chłopiec, który miał mieć robione badanie
po Jasiu, pielęgniarka pobiegła na oddział w poszukiwaniu zaginionego
skierowania, a ja zostałam z wygłodniałym stworem i sympatyczną rejestratorką, która uprzejmie poinformowała mnie, że jeśli do 30 minut nie znajdzie się to skierowanie, to Jasiowi przepadnie termin, a następny będzie pod koniec czerwca (jupii).
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz