SZPITAL W OLKUSZU - ODDZIAŁ POŁOŻNICZY/ ODDZIAŁ NOWORODKOWY
Niniejszym zapoczątkowuję nowy cykl na blogu: wspomnienia z pobytów w szpitalach. Nie chciałabym, żeby się Jasia Babcie i wrażliwe ciocie za bardzo wczuwały w te historie, także proszę je o pomijanie postów z tego cyklu, albo chociaż o traktowanie je jako rozdział zamknięty, przeszłość zaprzeszłą, koniec i kropka.
W związku z tym, że Jaś ma dobre wyniki badań, uznaję, że jego problemy zdrowotne się skończyły. Jest to dla nas wszystkich nowa sytuacja i żeby dopełnić zamknięcia poprzedniego etapu, mam potrzebę opisać to, co było i bezpowrotnie minęło i nie wróci :)
To zacznę od początku. Właściwie już kiedyś zaczęłam, TUTAJ możecie przeczytać o tym, jak Jaś został zakażony. Może podam jeszcze parę nieważnych szczegółów.
Gdy Jasiek się urodził, nie mogłam go mieć cały czas ze sobą na łóżku jak wszystkie inne mamy, bo był w inkubatorze. Z inkubatora wyjęli mi go dopiero po ok. tygodniu, żebym mogła go przez chwilę przytulić.
Przez te dni, gdy Jaś był w inkubatorze, ja leżałam na sali z innymi mamami i ich dzidziusiami oraz z moim ukochanym laktatorkiem! Miałam misję pt. Mleko matki najlepszym lekarstwem i co trzy godziny włączałam moją maszynę, czym wywoływałam ogólne poruszenie i zaciekawienie wśród gości, którzy odwiedzali pozostałe 4 kobiety, leżące ze mną na sali. Było to takie niezręczne i nawet poniżające - siedzieć pod kołdrą z laktatorem, który wydaje dziwne dźwięki, a wszyscy się na Ciebie gapią.
Miałam jeszcze inne momenty, gdy patrzyli na mnie jak na kosmitkę - gdy robiłam sobie okłady z powodu zastoju pokarmu i tłukłam półlitrową butelką wody mineralnej liście kapusty na parapecie szpitalnym (aż dziw, że nie przenieśli mnie wtedy na oddział psychiatrii), gdy rozpłakałam się (ach te hormony :)), że tylko ja nie mam swojego dzidzia i na obchodzie lekarze mnie traktują jakbym nie istniała, a do innych mam podchodzą i się zachwycają ich dziećmi i tym, jak dobrze sobie radzą z karmieniem...
Ciągnęły mi się te dni okropnie. Myślałam, że to straszne, co mi się przydarza i że jak wyjdziemy ze szpitala, to będzie cudownie i wspaniale - z dzidziusiem, w domu, że nauczę Jasia jeść mleko bez butelkowych pośredników. Byłam w błędzie :) tzn. Jaś rzeczywiście przestawił się z butelki na pierś, choć to bardzo trudne po dwóch tygodniach jedzenia z butelki. Co więcej, przestawiał się tak później jeszcze dwa lub trzy razy, co jest nie lada wyczynem. No ale wiadomo, to, co stało się później, było milion razy gorsze niż te dwa tygodnie na oddziale położnicznym.
Nie tylko ja byłam traktowana jak przybysz z innej planety. Również tata Jasia miał swój moment :) gdy przywiózł mi do szpitala nowo zakupiony wózek. Tata Jasia włożył do wózka misia wielkości dziecka, żebym mogła zobaczyć, jak będzie wyglądał Jaś w wózeczku. I jechał tata Jasia z misiem w wózku od auta do szpitala, przez szpitalne korytarze, jechał z nim windą. Jak dziwnie musiał wyglądać taki pan, który wiezie misia do szpitala, bo mu zachorował!?
Panie doktorze, oczko mu się odlepiło. Temu misiu. |
Na sali leżałam z różnymi osobami, przewinęło się przez ten czas sporo kobiet, wspomnę teraz o paru.
Najlepiej leżało mi się z Martą i Kubusiem oraz z Karoliną i Brunonem. Miałyśmy dużo wspólnych tematów do rozmów i było mi naprawdę smutno, gdy wychodziły do domu.
Potem leżałam na sali z tak hardcorową kobietą, że głowa mała. Wiele może powiedzieć o niej fakt, że zanim zaszła w ciążę, rok była na diecie składającej się tylko z zupek chińskich! A dokładniej z jeden zupki chińskiej na dzień. Nie mam pytań! I, mimo tak wyniszczającej diety, urodziła zdrową córeczkę. Oczywiście będąc w ciąży jadła za dwoje i przytyła 50 kilo! A kilka godzin po porodzie jadła wafelki w czekoladzie!!! i narzekała, że nie chcą jej dać nospy na ból brzucha (a ten ból był efektem obkurczania, które było konieczne i potrzebne i dobre z medycznego punktu widzenia). Próbowałam jej to tłumaczyć, ale dla niej liczyło się tylko to, że te skurcze sprawiają jej dyskomfort i chciała rozkurczyć te mięśnie. Na szczęście był już późny wieczór i nie mogła wysłać męża po jakiś lek rozkurczowy. Acha, i nie chciało jej się karmić małej Ali, więc od razu zaczęła serwować jej bebilon, czego ja, męcząca się z laktatorem co 3 godziny w dzień i w nocy, nie mogłam przeżyć! Jak można?!
Kolejną zwariowaną współlokatorką była Monika, która nie wiedziała, że jest w ciąży, a przynajmniej tak twierdziła. Urodziła córkę do toalety w 7 miesiącu, nie była ani raz u lekarza przez całą ciążę. To już wiele mówi o skali szaleństwa tej dziewczyny. Jej córka Natalia (na 7 dziewczynek urodzonych podczas mojego pobytu na oddziale położnicznym, 7 miało na imię Natalia) była sąsiadką Jasia, oboje leżeli sobie w inkubatorkach na oddziale noworodkowym, a ja przez kilka dni byłam na sali tylko z Moniką. Historie, które ona, jej narzeczony, jej prawie-teściowa opowiadali, były kompletnie oderwane od rzeczywistości i właściwie nie do powtórzenia.
Monika odciągała pokarm wielkim, szpitalnym laktatorem z mnóstwem pompek i nie przeszkadzała jej zaciekawiona widownia pociotków - bez skrupułów wywalała cyca i jechała z koksem. Miała również codzienny rytuał polegający na obcinaniu sobie grzywki od linijki i słuchaniu hitów disco-polo (w uszach niby miała słuchawki, ale przypuszczam, że nie działały, bo muzyka rozbrzmiewała na całą salę). Ratowałam się jak mogłam, słuchałam czegoś innego (właściwie ciągle TEJ PIOSENKI), ale moje słuchaweczki nie dawały rady i moje ulubione piosenki przegrywały z dźwiękami skocznych przyśpiewek Moniki.
Tak rozłączeni - ja na porodówce, Jaś na noworodkach - spędziliśmy 12 dni. Jaś urodził się w sobotę, a wypisali nas w czwartek. Jakie to było szczęście! Gdy wychodziliśmy ze szpitala, spotkaliśmy księdza, który nas zatrzymał i pobłogosławił Jasia i życzył nam wszystkiego najlepszego. Pomyślałam wtedy: to bardzo miło, ale niepotrzebne te życzenia, wiadomo, że teraz to będzie super!