niedziela, 17 marca 2013

Szpital cz. 1

SZPITAL W OLKUSZU - ODDZIAŁ POŁOŻNICZY/ ODDZIAŁ NOWORODKOWY

Niniejszym zapoczątkowuję nowy cykl na blogu: wspomnienia z pobytów w szpitalach. Nie chciałabym, żeby się Jasia Babcie i wrażliwe ciocie za bardzo wczuwały w te historie, także proszę je o pomijanie postów z tego cyklu, albo chociaż o traktowanie je jako rozdział zamknięty, przeszłość zaprzeszłą, koniec i kropka.
W związku z tym, że Jaś ma dobre wyniki badań, uznaję, że jego problemy zdrowotne się skończyły. Jest to dla nas wszystkich nowa sytuacja i żeby dopełnić zamknięcia poprzedniego etapu, mam potrzebę opisać to, co było i bezpowrotnie minęło i nie wróci :)

To zacznę od początku. Właściwie już kiedyś zaczęłam, TUTAJ możecie przeczytać o tym, jak Jaś został zakażony. Może podam jeszcze parę nieważnych szczegółów.

Gdy Jasiek się urodził, nie mogłam go mieć cały czas ze sobą na łóżku jak wszystkie inne mamy, bo był w inkubatorze. Z inkubatora wyjęli mi go dopiero po ok. tygodniu, żebym mogła go przez chwilę przytulić. 





Przez te dni, gdy Jaś był w inkubatorze, ja leżałam na sali z innymi mamami i ich dzidziusiami oraz z moim ukochanym laktatorkiem! Miałam misję pt. Mleko matki najlepszym lekarstwem i co trzy godziny włączałam moją maszynę, czym wywoływałam ogólne poruszenie i zaciekawienie wśród gości, którzy odwiedzali pozostałe 4 kobiety, leżące ze mną na sali. Było to takie niezręczne i nawet poniżające - siedzieć pod kołdrą  z laktatorem, który wydaje dziwne dźwięki, a wszyscy się na Ciebie gapią.

Miałam jeszcze inne momenty, gdy patrzyli na mnie jak na kosmitkę - gdy robiłam sobie okłady z powodu zastoju pokarmu i tłukłam półlitrową butelką wody mineralnej liście kapusty na parapecie szpitalnym (aż dziw, że nie przenieśli mnie wtedy na oddział psychiatrii), gdy rozpłakałam się (ach te hormony :)), że tylko ja nie mam swojego dzidzia i na obchodzie lekarze mnie traktują jakbym nie istniała, a do innych mam podchodzą i się zachwycają ich dziećmi i tym, jak dobrze sobie radzą z karmieniem...

Ciągnęły mi się te dni okropnie. Myślałam, że to straszne, co mi się przydarza i że jak wyjdziemy ze szpitala, to będzie cudownie i wspaniale - z dzidziusiem, w domu, że nauczę Jasia jeść mleko bez butelkowych pośredników. Byłam w błędzie :) tzn. Jaś rzeczywiście przestawił się z butelki na pierś, choć to bardzo trudne po dwóch tygodniach jedzenia z butelki. Co więcej, przestawiał się tak później jeszcze dwa lub trzy razy, co jest nie lada wyczynem. No ale wiadomo, to, co stało się później, było milion razy gorsze niż te dwa tygodnie na oddziale położnicznym.

Nie tylko ja byłam traktowana jak przybysz z innej planety. Również tata Jasia miał swój moment :) gdy przywiózł mi do szpitala nowo zakupiony wózek. Tata Jasia włożył do wózka misia wielkości dziecka, żebym mogła zobaczyć, jak będzie wyglądał Jaś w wózeczku. I jechał tata Jasia z misiem w wózku od auta do szpitala, przez szpitalne korytarze, jechał z nim windą. Jak dziwnie musiał wyglądać taki pan, który wiezie misia do szpitala, bo mu zachorował!?


Panie doktorze, oczko mu się odlepiło. Temu misiu.

Całe dnie stałam wtedy przy Jasia inkubatorze, głaskałam go i śpiewałam mu piosenki (krejzi). Mieliśmy wtedy widok na jesienne drzewa, całe kolorowe. Była piękna pogoda.
Na sali leżałam z różnymi osobami, przewinęło się przez ten czas sporo kobiet, wspomnę teraz o paru.
Najlepiej leżało mi się z Martą i Kubusiem oraz z Karoliną i Brunonem. Miałyśmy dużo wspólnych tematów do rozmów i było mi naprawdę smutno, gdy wychodziły do domu.

Potem leżałam na sali z tak hardcorową kobietą, że głowa mała. Wiele może powiedzieć o niej fakt, że zanim zaszła w ciążę, rok była na diecie składającej się tylko z zupek chińskich! A dokładniej z jeden zupki chińskiej na dzień. Nie mam pytań! I, mimo tak wyniszczającej diety, urodziła zdrową córeczkę. Oczywiście będąc w ciąży jadła za dwoje i przytyła 50 kilo! A kilka godzin po porodzie jadła wafelki w czekoladzie!!! i narzekała, że nie chcą jej dać nospy na ból brzucha (a ten ból był efektem obkurczania, które było konieczne i potrzebne i dobre z medycznego punktu widzenia). Próbowałam jej to tłumaczyć, ale dla niej liczyło się tylko to, że te skurcze sprawiają jej dyskomfort i chciała rozkurczyć te mięśnie. Na szczęście był już późny wieczór i nie mogła wysłać męża po jakiś lek rozkurczowy. Acha, i nie chciało jej się karmić małej Ali, więc od razu zaczęła serwować jej bebilon, czego ja, męcząca się z laktatorem co 3 godziny w dzień i w nocy, nie mogłam przeżyć! Jak można?!

Kolejną zwariowaną współlokatorką była Monika, która nie wiedziała, że jest w ciąży, a przynajmniej tak twierdziła. Urodziła córkę do toalety w 7 miesiącu, nie była ani raz u lekarza przez całą ciążę. To już wiele mówi o skali szaleństwa tej dziewczyny. Jej córka Natalia (na 7 dziewczynek urodzonych podczas mojego pobytu na oddziale położnicznym, 7 miało na imię Natalia) była sąsiadką Jasia, oboje leżeli sobie w inkubatorkach na oddziale noworodkowym, a ja przez kilka dni byłam na sali tylko z Moniką. Historie, które ona, jej narzeczony, jej prawie-teściowa opowiadali, były kompletnie oderwane od rzeczywistości i właściwie nie do powtórzenia.

Monika odciągała pokarm wielkim, szpitalnym laktatorem z mnóstwem pompek i nie przeszkadzała jej zaciekawiona widownia pociotków - bez skrupułów wywalała cyca i jechała z koksem. Miała również codzienny rytuał polegający na obcinaniu sobie grzywki od linijki i słuchaniu hitów disco-polo (w uszach niby miała słuchawki, ale przypuszczam, że nie działały, bo muzyka rozbrzmiewała na całą salę). Ratowałam się jak mogłam, słuchałam czegoś innego (właściwie ciągle TEJ PIOSENKI), ale moje słuchaweczki nie dawały rady i moje ulubione piosenki przegrywały z dźwiękami skocznych przyśpiewek Moniki.

Tak rozłączeni - ja na porodówce, Jaś na noworodkach - spędziliśmy 12 dni. Jaś urodził się w sobotę, a wypisali nas w czwartek. Jakie to było szczęście! Gdy wychodziliśmy ze szpitala, spotkaliśmy księdza, który nas zatrzymał i pobłogosławił Jasia i życzył nam wszystkiego najlepszego. Pomyślałam wtedy: to bardzo miło, ale niepotrzebne te życzenia, wiadomo, że teraz to będzie super!


sobota, 16 marca 2013

Urodzinki mamy prim i taty prim

Przy wyborze odpowiednich kandydatów na matkę i ojca chrzestnych kierowaliśmy się przede wszystkim jednym kryterium: data urodzenia. Zależało nam na tym, by zarówno mama prim, jaki i tata prim, obchodzili urodziny w podobnym czasie, żebyśmy mogli robić tylko jeden, wspólny post z życzeniami urodzinowymi dla nich. Dodatkowym atutem w naszej ocenie było również zachowanie kolejności alfabetycznej pierwszych liter imion chrzestnych. No i własnie z tego względu o bycie rodzicami chrzestnymi Jasia poprosiliśmy Ciocię Asię, obchodzącą urodziny 16 marca oraz Wujka Bogusa, który urodził się 14 marca. Perfect match!
Na nasze szczęście, oboje zgodzili się pełnić te jakże zaszczytne funkcje sponsorów drogich prezentów na I Komunię ;), za co będziemy im dozgonnie wdzięczni.
A teraz bez żartów: w tym kolektywnym pościku życzymy Cioci i Wujkowi zadowolenia i pociechy z chrześniaka! I przepraszamy, że ten dzikusek się Was trochę boi, ale tak się może jedynie wydawać. Tak naprawdę on okazuje Wam należny respekt i powinniście się z tego cieszyć!

Na okoliczność Waszych urodzin Jan dedykuje Wam własnogłosowo wykonaną piosenkę. Co prawda nie jest to "Sto lat", tylko dość okrojona wersja "Hu-hu-ha, nasza zima zła", ale też jest trochę na temat, bo w końcu zima nadal trzyma. Jaś śpiewa dla mamy' i taty' <<TUTAJ>>.

A gdybyście chcieli się dowiedzieć, co wyrośnie z tego Waszego chrześniaka, zapraszamy do obejrzenia TEGO FILMIKU, gdzie Jaś wszystko demonstruje i objaśnia.

ŻYCZYMY WAM 200 LAT W ZDROWIU I RADOŚCI!

Kiss kiss bang bang

Moja mama uwielbia mnie całować.

Nie wiem czy ta przypadłość jest już uznana za chorobę według WHO...

... ale dla mnie to jest choroba! A nawet zwyrodnienie!

To całowanie nie jest ani higieniczne, ani specjalnie estetyczne.

Naprawdę nie wiem, co mama w tym widzi.

O-oł! Widzę, że nie tylko mama ma problem.

I Ty, Babciu, przeciwko mnie?

O nie! Nigdzie nie mogę czuć się bezpieczny.
Ogłaszam pandemię!

piątek, 15 marca 2013

Każdy ma jakiegoś bzika



Hobby Jasienia w ostatnich dniach obejmuje dwie rzeczy: enigmatycznie brzmiące plum oraz oglądanie albumu ze zdjęciami.
Plum to filmik, który pokazała Jasieniowi Babcia, nieświadoma, że przyczynia się w ten sposób do rozwoju silnego uzależnienia u swego wnuka. Filmik pokazuje owczarka niemieckiego, Coopera, który biega po plaży, a za nim podąża mały chłopiec. Gdy piesek wskakuje do wody (czyli robi plum), Jaś jest cały w skowronkach. Przez kilkanaście pierwszych odtworzeń filmiku Jasiek zaśmiewał się do rozpuku przy każdym plum. Teraz z należytą powagą komentuje poszczególne sceny z filmu, n.p. macha paluszkiem gdy pies merda ogonem, wypowiada magiczne plum, a właściwie pum, gdy piesek wskakuje do wody oraz brum-brum gdy piesek ma w pysku koło. No i kilkakrotnie w ciągu dnia wymusza na Babci mały plumowy seans, ciągnąc ją w stronę komputera i powtarzając jak mantrę: pum, pum, pum!
Link do filmu znajduje się <<TUTAJ>>

Drugim zajęciem, które ostatnimi czasy fascynuje Jasia, jest oglądanie zdjęć. Przy albumie spędzamy codziennie bardzo dużo czasu, a ja przedstawiam mu członków rodziny. Jaś intensywnie dopytuje jak kto ma na imię (czasem potrafi kilkadziesiąt razy wskazywać to na jedną, to na drugą osobę i wymownym yyym domagać się usłyszenia imion wskazanych osób). Co znamienne, dobrze znajomą twarz, np. Babci, potrafi wypatrzeć nawet na czwartym planie, gdy Babcia stoi bokiem i na dodatek w cieniu, tak więc żadna Babcia się przed Jasiem nie ukryje :)
Jaś najbardziej lubi te zdjęcia, na których są osoby, których imiona (lub nazwy :)) potrafi wypowiedzieć, tj. Tata, Baba#1, Baba#2, Ann (Ania), Asia, Dada (czyli Daga) oraz Jan. Mamę traktuje jak widmo, którego tak na prawdę nie ma na zdjęciach, ja jednak sobie tłumaczę, że jestem mu tak bliska, że moja obecność jest dla niego do tego stopnia oczywista, że aż niewymagająca komentarza, jak np. obecność powietrza czy własnej ręki (yeah, right).


Nie przeraźcie się tym bałaganem, byliśmy wtedy w środku przemeblowania.
Zazwyczaj ten pokój wygląda (niewiele) lepiej ;)

Janek uważnie śledzi każdą postać i w każdej z nich doszukuje się jakiegoś podobieństwa do siebie.

To podobieństwo odnajduje tylko w jednej twarzy.
I to nie jest moja twarz :)


czwartek, 14 marca 2013

Wchodzę z butami w wasze życie!

W moim życiu cały czas tylko zmiany, zmiany...

... jest mi jakoś inaczej, tylko nie wiem dlaczego.

Dziwnie się czuję...

... jakbym miał na stopach kopytka, albo raczej podkowy.

No tak! Podkuli mnie jak konia! Wszystko jasne!

Teraz wypędzą mnie z domu, żebym ciągnął jakiś wóz.

Jak ja mam cokolwiek ciągnąć, gdy sam z trudem stoję w tym ustrojstwie?!

No ale, służba nie drużba.

Jak trzeba, to pójdę orać pole, przynajmniej będzie jakaś rozrywka.

Gdy byłem już gotowy do wyjścia, mama mnie oświeciła...

... to nie są podkowy, tylko buty. Pierwsze butki-paputki do chodzenia po domu.

Do tej pory chodziłem w skarpetkach z ABSem,
bo mój ortopeda powiedział, że podczas nauki chodzenia nie powinienem nosić butów.

Szybko zadzwoniłem do Pana Doktora i upewniłem się,
 że teraz rzeczywiście mogę chodzić w butach cały dzień.

Cała ta historia skłania mnie do pewnej refleksji:

Najpierw uczą Cię chodzić samemu, potem każą Ci chodzić w butach...

... i zadajesz sobie w końcu pytanie: dokąd to wszystko prowadzi?!

Pewnie za niedługo będę musiał śmigać po domu z odkurzaczem...

Hurra! Już nie mogę się doczekać!

Bycie dorosłym obfituje w tyle rozrywek!

A TUTAJ pioseneczka o butach (niestety nie w wykonaniu Jasia).

:( i :)

Wszyscy mamy swoje lepsze i gorsze chwile, Janek też. Najlepiej widać to na TYM FILMIKU, stworzonym przez niezastąpiony tercet: scenarzystę i reżysera B., producenta i montażystę M oraz odtwórcę głównej roli męskiej - JFK.

wtorek, 5 marca 2013

Odporność z brzucha się bierze

Trututututu! Fanfary! Pora otworzyć szampana! Mamy kolejną wspaniałą informację na temat zdrowia Jasia! Dotarły dziś do nas wyniki badania odporności Jasia i okazało się, że Ig urosły! Przepraszam za te wszechobecne wykrzykniki, po prostu bardzo, bardzo się cieszę!!! IgG, które było w październiku poniżej normy, teraz jest w normie, a IgA, którego nie było, teraz jest na poziomie 0,7 :) więc konkluzja jest następująca: Jasia układ immunologiczny się odbudowywowuje :) i na kontrolę do szpitala mamy przyjechać... nie, nie za 3 miesiące, ani nawet za 4, tylko za ROK! Jupi!




Jeżeli płaczecie właśnie ze szczęścia jak moja niezrównoważona emocjonalnie mama...

... oto chusteczka na otarcie łez.

Ja jednak zajmę się czymś bardziej konstruktywnym:
zdradzę Wam lekarstwo na wszystkie moje dotychczasowe choroby:

 jest nim jedzenie.

Na każdym etapie mojego chorowania apetyt miałem wilczy.
Jadłem wszystko, dużo i szybko. Jak Papay szpinak.

Pokazywałem w ten sposób, że mam ogromną chęć pożyć sobie z Wami trochę dłużej niż kilka tygodni.

I że absolutnie nie pozwolę,
 aby jakieś złociste robale mi skróciły pobyt na tej uroczej planecie.

Ale nie samym słonym paluszkiem człowiek żyje...

Trzeba też czasem ruszyć się na jakiś spacer.

Moja mama nie do końca jeszcze łapie, o co w tym chodzi...

... bo co to dla mnie za ruch, gdy cały czas siedzę w wózku?

Na szczęście ostatnio na spacerze towarzyszyła nam Babcia...

... i pozwoliła mi wreszcie rozprostować kości!


Chodziłem po chodniku! W butach! Pierwszy raz w życiu!

Ja z autobusem w tle. Marzenia się spełniają.
To zdjęcie muszę koniecznie wywołać i powiesić w ramce nad łóżkiem.

Niestety w paru momentach Ziemia za szybko pomykała i usuwała nam się spod nóg
 (to chyba jakieś ruchy sejsmiczne).

Na szczęście trzymałem Babcię za rękę, więc nie upadła, bidulka!

Co by ta Babcia zrobiła, gdyby nie ja? Nie chcę nawet myśleć.


Ooo, widzicie, tutaj można dostrzec, jak Babcia prawie się na mnie przewraca!

Ale w porę ją złapałem i spionizowałem.
Uff, te kobiety! Tak na mnie lecą!

Ten spacer mnie wykończył...


... więc musiałem się posilić.

Chrupki kukurydziane są dobrą przekąską...

... gdy trzeba czekać całe pięć minut na jakiś konkretny posiłek.

Chrupki czasem lubią przyklejać się do dłoni.

Dlatego też, gdy ja jem chrupki...

... od razu ładuję całą chrupkę do buzi.

W ten sposób jem higienicznie, a chrupki w większej ilości i dużo szybciej trafiają do mojego brzuszka.

Mmmm, palce lizać!

Ojej, już się skończyły.

No cóż, to znak, że pora iść do kuchni i marudzić,
żeby w końcu zrzucili mi coś z rusztu!

Nie wiem czy to przypadłość tylko mojej mamy,
ale ona strasznie wolno mnie karmi.

Ja bym ją chętnie wyręczył i karmił się sam,
ale przeszkadza jej, że zasady pochłaniania w całości kilku chrupek na raz
stosuję do wszystkich innych potraw.

Co w tym dziwnego? Lepiej tak, niż padać z głodu i mieć jakieś omamy...

... wygłodzeni ludzie mają różne szalone wizje.
Czasem im się wydaje, że widzą np. dwa misie wiszące za uszy na sznurku, podziwiające panoramę miasta. 

I to jest dla mnie chore!

Ludzie! Bierzcie przykład ze mnie! Łyżki do rąk i AM-AM-AM!